MOJE WRAŻENIA Z GRY VIVISECTOR - POSSIBLE SPOILERS
Teraz grzecznie łapki do góry: Kto czytał „Wyspę Doktora Moreau”?
Otóż powiem: „Vivisector” jako gra FPS jest produktem co najmniej dobrym. Może nie wybitnym, na pewno nijak się ma do tytana dżunglowych potyczek, czyli „Far Cry’a”, ale grą przyzwoitą, na miarę Serious Sama. Ale, ale, czego to „Serious Sam” nie miał? Aha, jakiejś sensownej fabuły. Niestety, twórcy „Vivisectora” postanowili zrobić coś więcej niż świetną strzelankę i zrobić jakiś moralitet na temat granicy eksperymentów naukowych. Na fabułę ciekawych pomysłów zabrakło, postacie są okropnie sztampowe (szalony naukowiec, fanatyczny generał). Naukowiec marzy o stworzeniu lepszej rasy, generał jak zwykle chce wykorzystać dorobek nauki do celów militarnych. Zieeew...
No dobra, co by zwierzaczki się nie nudziły, na wyspę wysłana zostaje drużyna komando z naszym bohaterem, Curtem Robinsonem (piękne nazwisko jak na bywalca dzikiej wyspy). Oczywiście wytłuczona zostaje co do nogi (nie całkiem), a przy życiu zostaje tylko nasza postać.
Realizacja pomysłu na powiązanie losu bohatera z eksperymentami dra Morheada woła o pomstę do nieba. Przywykliśmy do tego, że bohater tego typu gier to heros zdolny przyjąć serię na klatę
, czy jak tu, przeżyć wystrzelenie na 10 metrów z katapulty wraku samolotu. Nie jest to niczym w FPSach nadzwyczajnym, więc narzekać nie ma na co. Curt jednak do tego miewa flashbacki z wieku niemowlęcego – tego to nawet scenarzyści LOST nie wymyślili
. To jeszcze ścierpiałem. Ale w jednej cut-scenek gościu natyka się na plaży na kawał drewna leżący na plaży i w retrospekcji widzi siebie jako oseska płynącego na tej desce po zatonięciu statku. Widocznie kawałek dechy, na której mały Curt przypłynął na wyspę, przeleżał w tym samym miejscu na plaży równe 32 lata, nawet nie gnijąc. Strasznie wytrzymała decha!
Następnie przenosimy się do laboratorium, gdzie Morhead kiwa się smętnie nad stołem laboratoryjnym, na którym leży nasz bobas. Przychodzi generał i (widać jeszcze nie miał tak zrytego beretu) odbiera doktorkowi w przypływie tzw. uczuć wyższych dziecko. Nadludzkie umiejętności naszego gieroja [wraz z pamięcią?
] miałyby więc być wytłumaczone ingerencjami w jego ciało [filmik nie wyjaśnia, czy Morhead zdążył wstrzyknąć jakieś świństwo bobaskowi, według mnie wstrzyknął].
Jednak wszystkie te gadki o różnicy między człowiekiem a potworem jakoś tak trąciły patosem i truizmami.
Generał Lew stojący nad trupem Liama Quaida i wygłaszający monolog na temat krwiożerczości ludzkiej natury wypada równie przekonująco jak pan Wiesio z zakładowego kółka teatralnego na próbie generalnej „Hamleta”.
A teraz sam gameplay.
Potworki – niezłe, potrafią zaleźć za skórę, ale raczej nadrabiają szybkością i ilością, niż inteligencją. Płomuary (o rajusie, kto wymyślał te polskie nazwy) podpalały notorycznie inne kociaki, kręciło się to bez ładu i celu. Natomiast granatoryle to niezgrabne stwory , które łatwo zdejmowało się ze snajperki. Dopiero potyczki z istotami dwunożnymi są nieco bardziej przemyślane i nie sprowadzają się do „trzymaj palec na spuście i kręć się wokoło, dopóki wszystkich nie załatwisz”. Świetne potyczki z wilkami w zapadającej mgle, czy obrona przed nalotem jakichś stworów z helikopterami na głowach – to już były etapy trzymający jaki taki poziom.
Horrorem to to nie będzie nigdy dla mnie (Romero chyba dostał forsę za notkę na okładce), krew i flaki to trochę za mało, brakuje atmosfery grozy, napięcia.
Na temat liniowości i ograniczeń się nie będę rozpisywał, bo to jak kopanie leżącego.
A hitboksy z których odpadają kawałki odstrzeliwanego mięcha? Fajny patent, ale sprawdza się tylko w przypadku zmutowanych zwierzaków. Natomiast gdy widzę człowieka, któremu z ręki zostały tylko okrwawione kości i ten człowiek nie wije się z bólu, ale jeszcze dzierży w tej ręce wycelowaną we mnie giwerę, to dziękuję, postoję
. Wygląda na to, że albo żołnierze i strażnicy na wyspie byli też genetycznie podrasowani, albo jechali na silnych prochach.
Oprawa wizualna i smaczki – świetne intro i menu w postaci stołu operacyjnego. Mniam. Szkice Da Vinci porozrzucane tu i ówdzie – ciekawe dla kolekcjonerów, ale czy do czegoś służą? Nie udało mi się tego ustalić
.
Z bossów zapadł mi w pamięci zaledwie jeden, który wyglądał jak połączenie całego przychówku Gucwińskich w jednym zwierzaku (i tu nieco rzeczywiście trąciło horrorem) – mówię o tym stworze z kłami/rogami
, który po odstrzeleniu korpusu jeszcze biegał w kawałkach.
Końcowy przeciwnik... generał w metalowych portkach... Te wielkie zbiorniki na plecach... Równie dobrze mógł tam sobie przypiąć karteczkę „Kick Me !”
...
Prawie jak w tekstach z serii „Gdybym był złym Lordem V”:
Nigdy nie umieściłbym najsłabszego elementu mojej wielkiej Machiny Zniszczenia w miejscu łatwo dostępnym dla Głównego Bohatera.
To już boss w „Raymanie 3” był więcej wymagający ruszenia głową
.
Wiem, pastwię się... „Vivisector” to kawał dobrego FPSa, ale nic więcej. Fabularnie nie powala (mogliby wyciąć te wszystkie kiczowate dialogi o „człowieczeństwie” i „zabawie w Boga” ), Wells pewno w grobie się przewraca, ale gierka mimo wszystko wciąga.