USS Phoenix
Logo
USS Phoenix forum / Różności / Życie pozaziemskie?
 Strona:  1  2  »» 
Autor Wiadomość
Picard
Użytkownik
#1 - Wysłana: 3 Gru 2010 00:56:48
Q__
Moderator
#2 - Wysłana: 3 Gru 2010 02:43:28
mozg_kl2
Użytkownik
#3 - Wysłana: 3 Gru 2010 10:39:35
Swojądroga to ciekawe jak wyglada inteligentne życie w kosmosie? W sf jest przedstawionych tyle możliwosci, że możnaby obsadzić z kilka galaktyk. Znając życie pewnie i tak żadna nie jest trafiona.
Q__
Moderator
#4 - Wysłana: 3 Gru 2010 12:31:21 - Edytowany przez: Q__
mozg_kl2

Jak słusznie zauważyleś, skazani tu jesteśmy na spekulacje, dlatego też SF waha się od założenia o całkowitej nieprzystawalności różnoplanetarnych Rozumów

Solaris miała według pierwotnych obliczeń zbliżyć się w ciągu pięciuset tysięcy lat na odległość połowy jednostki astronomicznej do swego czerwonego słońca, a po dalszym milionie - spaść w jego rozżarzoną otchłań.
Ale już po kilkunastu latach przekonano się, że jej tor nie wykazuje wcale oczekiwanych zmian, zupełnie jak gdyby był stały, tak stały, jak tory planet naszego układu słonecznego.
Powtórzono, teraz już z najwyższą dokładnością, obserwacje i obliczenia, które potwierdziły tylko to, co było znane: że Solaris posiada orbitę nietrwałą.
Z jednej z kilkuset odkrywanych rokrocznie planet, które kilkuwierszowymi notatkami, podającymi elementy ich ruchu, zostają wciągnięte do wielkich statystyk, Solaris awansowała wówczas do rangi ciała godnego szczególnej uwagi.
/.../
zbadano powierzchnię planety, niemal w całości pokrytą oceanem, i nieliczne, wznoszące się nad jego poziom płaskowyże.
/.../
W łonie ekipy naukowej przyszło jednak do rozłamu na dwa zwalczające się obozy. Przedmiotem sporu stał się ocean. Uznano go na podstawie analiz za twór organiczny (nazwać go żywym nikt jeszcze podówczas nie śmiał). Gdy jednak biologowie widzieli w nim twór prymitywny - coś w rodzaju gigantycznej zespólni, a więc jak gdyby jedną, spotworniałą w swym wzroście, płynną komórkę (ale nazywali go „formacją prebiologiczną"), która cały glob otoczyła galaretowatym płaszczem, o głębokości sięgającej miejscami kilku mil - to astronomowie i fizycy twierdzili, że musi to być struktura nadzwyczaj wysoko zorganizowana, być może bijąca zawiłością budowy organizmy ziemskie, skoro potrafi w czynny sposób wpływać na kształtowanie orbity planetarnej. Żadnej bowiem innej przyczyny, wyjaśniającej zachowanie się Solaris, nie wykryto, ponadto zaś planetofizycy wykryli związek pomiędzy pewnymi procesami plazmatycznego oceanu a mierzonym lokalnie potencjałem grawitacyjnym, który zmieniał się w zależności od oceanicznej „przemiany materii".
Tak więc fizycy, a nie biologowie, wysunęli paradoksalne sformułowanie „maszyna plazmatyczna" rozumiejąc przez to twór, w naszym znaczeniu może i nie ożywiony, ale zdolny do podejmowania celowych działań na skalę - dodajmy od razu - astronomiczną.
/.../
wyrastały hipotezy, głoszące, jak choćby jedna z lepiej opracowanych Civita-Vitty, że ocean jest wynikiem dialektycznego rozwoju: oto od swej postaci pierwotnej, od praoceanu, roztworu leniwie reagujących ciał chemicznych, zdołał pod naciskiem warunków (to znaczy, zagrażających jego istnieniu zmian orbity), bez pośrednictwa wszystkich ziemskich szczebli rozwoju, więc omijając powstanie jedno- i wielokomórkowców, ewolucję roślinną i zwierzęcą, bez narodzin systemu nerwowego, mózgu, przeskoczyć natychmiast w stadium „oceanu homeostatycznego". Inaczej mówiąc, nie przystosowywał się jak organizmy ziemskie przez setki milionów lat do otoczenia, aby dopiero po tak olbrzymim czasie dać początek rasie rozumnej, ale zapanował nad swym otoczeniem od razu.
/.../
Badania wykazały, że ocean nie działa bynajmniej na zasadzie naszych grawitorów (co byłoby zresztą rzeczą niemożliwą), ale potrafi bezpośrednio modelować metrykę czasoprzestrzeni, co prowadzi między innymi do odchyleń w pomiarze czasu na jednym i tym samym południku Solaris. Tak więc ocean nie tylko znał w pewnym sensie, ale potrafił nawet (czego o nas nie można powiedzieć) wykorzystać konsekwencje teorii Einsteina-Boeviego.
Gdy to zostało powiedziane, wybuchła w świecie naukowym jedna z najgwałtowniejszych burz naszego stulecia. Najczcigodniejsze, powszechnie uznane za prawdziwe, teorie waliły się w gruz, w literaturze naukowej pojawiały się najbardziej heretyckie artykuły, alternatywa zaś „genialny ocean" czy „grawitacyjna galareta" rozpaliła wszystkie umysły.
Wszystko to działo się na dobre kilkanaście lat przed moim urodzeniem. Kiedy chodziłem do szkoły, Solaris - za sprawą poznanych później faktów - powszechnie już była uznana za planetę obdarzoną życiem - tyle że posiadającą jednego tylko mieszkańca...


Stanisław Lem, "Solaris"

przez opis form z którymi kontakt jest śladowy, lecz możliwy (tu konkretnie na płaszczyźnie matematyki):

Paolo sięgnął do swej świeżo pobranej z biblioteki wiedzy o “dywanach” - jedynej formie życia odkrytej dotąd na planecie. Były to pływające swobodnie twory zamieszkujące równikowe głębiny oceanów - najprawdopodobniej zbyt blisko powierzchni ginęły od promieni ultrafioletowych. Rozrastały się do setek metrów, potem rozpadały na dziesiątki fragmentów, z których każdy rósł nadal. Kuszące było założenie, że są to kolonie jednokomórkowych organizmów, coś w rodzaju gigantycznych glonów, choć na razie nie istniały żadne dowody potwierdzające tę tezę.
/.../
- Nie, nie - przerwał mu Karpal. - Oryginalny przykład Wanga działał dokładnie jak standardowa maszyna Turinga, tylko żeby rzecz uprościć. Ale dywany przypominają raczej dowolną liczbę różnych komputerów działających równolegle na częściowo wspólnych zbiorach danych. To biologia, a nie zaprojektowane urządzenie. Wszystko jest chaotyczne i dzikie jak... powiedzmy, jak genom ssaka. Istnieją nawet matematyczne podobieństwa do regulacji genetycznej: zidentyfikowałem sieci Kauffmana na każdym poziomie, począwszy od zasad układania płytek. Cały system znajduje się na hiperadaptacyjnej granicy między zachowaniem statycznym a chaotycznym.
Dzięki bibliotece Paolo przyswoił sobie tę ideę. Podobnie jak życie na Ziemi, dywany osiągnęły kombinację trwałości i elastyczności, pozwalającą do maksimum wykorzystywać dobór naturalny. Tysiące rozmaitych autokatalitycznych sieci chemicznych musiało się uformować wkrótce po powstaniu Orpheusa. Kiedy jednak zmieniały się chemiczne właściwości oceanu w pierwszych eonach istnienia systemu Vegi, wykształciła się zdolność reakcji na ciśnienie ewolucyjne, rezultatem zaś były dywany. Ich złożoność wydawała się teraz zbędna, po kilkuset milionach lat relatywnej stabilizacji, bez żadnych drapieżników i konkurentów. Ale dziedzictwo pozostało.
- Jeśli zatem dywany stały się uniwersalnymi komputerami, i właściwie nie muszą już reagować na wpływy otoczenia, to co robią z taką mocą obliczeniową?
- Pokażę ci - odparł z powagą Karpal.
/.../
Karpal prowadził go przez tajemniczy ocean. Były tu spiralne węże splecione w grupach o nieokreślonej liczebności - każda pojedyncza istota rozpadała się nagle na kilkanaście wijących się drzazg, potem następowała rekombinacja... choć nie zawsze z tych samych elementów. Były oślepiające wielobarwne kwiaty bez łodyg, skomplikowane hiperstożki cienkich jak pajęczyna piętnastowymiarowych płatków, a każdy niczym hipnotyczny fraktalowy labirynt szczelin i kapilar. Były zbrojne w pazury monstra, drgające węzły owadzich odnóży - niby orgie dekapitowanych skorpionów.
- Mógłbyś pozwolić ludziom na zajrzenie tutaj tylko w trzech wymiarach. Dość, żeby wykazać, że... że jest tu życie. Chociaż to nimi wstrząśnie.
Życie zanurzone w przypadkowych obliczeniach dywanów Wanga, bez żadnej najmniejszej relacji, z zewnętrznym światem. To afront dla całej filozofii Cartera-Zimmermana: jeśli natura drogą ewolucji stworzyła “organizmy” tak oderwane od rzeczywistości, jak mieszkańcy najbardziej introwertycznych polis, to gdzie się podzieje uprzywilejowany status fizycznego wszechświata, wyraźne rozróżnienie między prawdą a iluzją?


Greg Egan, "Dywany Wanga"

istot niezrozumiałych, z kontaktów z którymi można mieć jednak wymierne korzyści:

Od ponad wieku Żonglerzy stanowili interesującą osobliwość. Istnieli na wielu światach, wszystkie z nich były pokryte wielkim oceanem. Żonglerzy byli biochemiczną świadomością rozmieszczoną w każdym z oceanów, złożoną z trylionów współdziałających mikroorganizmów, zgromadzeni w bryłki wielkości wysp. Wszystkie światy Żonglerów charakteryzowała aktywność tektoniczna i powstały teorie, że Żonglerzy czerpali energię z hydrotermalnych ujść na dnie morza, ciepło zmieniali w energię biochemiczną i przekazywali je na powierzchnię za pomocą macek organicznego nadprzewodnika, ciągnących się w dół przez kilometry czarnego zimna. Cel aktywności Żonglerów - o ile w ogóle mieli jakiś cel - pozostawał zupełnie nieznany. Mieli zdolność kształtowania biosfer planet, na których byli rozsiani, działając jak pojedyncza, inteligentnie współpracująca masa fitoplanktonu, nikt jednak nie wiedział, czy nie jest to funkcja wtórna w stosunku do innej, wyższej funkcji. Wiedziano również - ale tego zbyt dobrze nie rozumiano - że Żonglerzy potrafili przechowywać i pobierać informacje i działali jak pojedyncza, rozciągnięta na całą planetę sieć neuronowa. Informacje gromadzono na wielu poziomach - w wielkich wzorcach połączeniowych unoszących się na powierzchni macek, jak również w swobodnie pływających pasmach RNA. Nie można było określić, gdzie zaczynały się oceany, a kończyli Żonglerzy, tak jak nie dało się stwierdzić, czy każdy ze światów zawierał wielu Żonglerów, czy jedną rozciągniętą jednostkę, gdyż wyspy były połączone mostami organicznymi. Stanowili magazyny informacji wielkie jak świat - olbrzymie informacyjne gąbki. Niemal wszystko, co dostało się do oceanu Żonglerów, było penetrowane mikroskopijnymi mackami, częściowo rozpuszczone, aż zostały wykryte strukturalne i chemiczne własności, po czym informacja ta przechodziła do biochemicznego magazynu samego oceanu. Jak zasugerował Lascaille, Żonglerzy potrafili wmontować te wzory lub je zakodować. Przypuszczalnie zakodowane wzorce mogły zawierać umysłowości innych gatunków, które kiedyś weszły w kontakt z Żonglerami - na przykład wzorce Całunników.
Q__
Moderator
#5 - Wysłana: 3 Gru 2010 12:32:57 - Edytowany przez: Q__
cd. (i to paskudnie w środku cytatu)

Od wielu dziesiątków lat zespoły ludzi badały Żonglerów Wzorów. Ludzie pływający w morzu Żonglerów byli w stanie nawiązać stosunki z tym organizmem, gdy mikromacki Żonglerów przenikały czasowo do ludzkiej kory nowej, ustanawiając ąuasisynaptyczne połączenia między umysłem pływaka a resztą oceanu. Jak twierdzili, przypominało to obcowanie z rozumnymi glonami. Wyszkoleni pływacy donosili, że czuli się tak, jakby ich świadomość rozszerzała się i wchłaniała cały ocean, a pamięć stawała się obszerna, nieuporządkowana i starożytna. Granice percepcji stawały się płynne, choć nigdy nie mieli wrażenia, że sam ocean jest prawdziwie samoświadomy, raczej był zwierciadłem, odbijającym ludzką świadomość: ostateczną machiną solipsystyczną. Pływacy dokonywali zadziwiających przełomów w matematyce, jakby ocean wzmacniał ich zdolności twórcze. Niektórzy twierdzili, że te wzmocnione zdolności utrzymywały się jakiś czas po tym, jak opuścili matrycę oceanu i wrócili na suchy ląd albo na orbitę. Czy to możliwe, że w ich umysłach zaszła fizyczna zmiana?
Powstała więc koncepcja Żonglerskiej transformaty. Podczas dodatkowych ćwiczeń pływacy nauczyli się, jak wybierać formy transformaty. Neurolodzy, stacjonujący na planecie Żonglerów, usiłowali zmapować zmiany mózgu dokonane przez obcych, ale udało im się to tylko częściowo. Transformacje były nadzwyczaj subtelne, bardziej przypominały strojenie skrzypiec niż rozebranie ich na części i budowanie od początku. Rzadko były stale; po dniach, tygodniach, a niekiedy latach wprowadzone zmiany zanikały.
Taki był stan wiedzy, gdy ekspedycja Sylveste’a dotarła na Rozbryzg - świat Żonglerów.


Alastair Reynolds "Przestrzeń Objawienia"

i istot skrajnie odmiennych, jednak zadziwiająco kontaktowych

Duch objawił się androgynicznym osobnikiem w garniturze niemal identycznym z biskupim. Włosy miał czarne i czarne oczy. Lewy synstat podpowiadał biskupowi prawdopodobne motywacje takiego wyboru Ducha: kaukaski typ frenologiczny w fenotypie jako aluzja do schizmy Tan Tsao; czerń symbolem aprobaty kasaty; odbicie ubioru jako deklaracja równych pozycji; to samo jako akcent na wzajemne podobieństwo, czyli krytyka encykliki; et cetera, et cetera. Oczywiście - wszystko to była czysta loteria, synstaty nie na wiele się przydawały w kontaktach z Duchami, których psychik — jeśli w ogóle Duchy posiadały coś takiego - organiczne procesory nie były w stanie zasymulować.
/.../
Ludzcy, hepterscy, falowi i łaskawscy naukowcy próbowali pojąć biologię Duchów. Ale to w ogóle nie była biologia. O ile organizm można zdefiniować jako po prostu trwający w czasie homeostat, o tyle to były organizmy -jednakże w żadnej innej definicji już się nie mieściły. Ich naturalne środowisko stanowiły bezpośrednie okolice wielkich zakrzywień czasoprzestrzeni, w rodzaju osobliwości czarnych dziur lub poinflacyjnych uskoków 4D; tam wyewoluowały jako zdolne do samoreplikacji krótkookresowe fluktuacje kwantowe, matryce gradientów energetycznych - a przynajmniej taką ich pramacierz interpolowali współcześni planetarni badacze. Same Duchy mówiły o tym w formie hipotez, podobnie człowiek przecież nie pamięta pierwszej zaszłej syntezy DNA.
Kwantowa ewolucja, rozłożona na miliardolecia, doprowadziła do powstania w homeostatach świadomości i rozumu. Rozum, w kolejnych miliardach lat, rozwinął technologię. Dzisiaj już jedno od drugiego było nie do odróżnienia. Duchy wszak same z siebie nie były w stanie opuścić swych grawitacyjnych kolebek, wyjść poza obszary szaleństwa czasoprzestrzeni, tak samo jak człowiek -z definicji: ponieważ jest człowiekiem - nie był w stanie przeżyć podróży do ich świata, zapuszczenia się w przyschwarzschildowe piekła fizyki.
Lecz technologia protezuje niedoskonałości i ograniczenia ewolucji. A historia nauki Duchów była dłuższa od historii komórki na Ziemi. Mogli więc wyjąć biskupa z jego watykańskiego gabinetu i zawiesić w pozornej próżni w dowolnym miejscu we wszechświecie; mogli się materializować reprezentantami stosownymi do każdego napotkanego gatunku; mogli z przedstawicielami tych gatunków rozmawiać jak swój ze swoim; mogli wiele; chcieli jeszcze więcej.
/.../
Był kłopot z zaimkami. Nie tylko płeć - także liczba Duchów pozostawała nieoznaczona, zanurzona gdzieś w szarej stefie Łukasiewiczowej niedookreśloności probabilistycznej: on? ona? ono? oni? Tertium non datur tylko dopóki nie opuścisz Ziemi; kosmos wydaje się specjalizować w wyjściach trzecich. być może istniał zaledwie jeden Duch w wielościach swych manifestacji, tak samo jak istnieje jeden komputerowy mózg bez względu na liczbę jego terminali; a być może nie, być może mieli do czynienia z wielością bytów.
Kwestia była nierozstrzygalna, leżała bowiem całkowicie poza zasięgiem ludzkiej wiedzy i jej technologicznego instrumentarium, w Heisenbergerowskich otchłaniach fundamentalnej niepewności, niedotykalności materii, w kwantowych baletach na linie cieńszej od długości Plancka.


Jacek Dukaj, "In partibus infidelium"

po formy, w sumie, mocno człekopodobne mentalnie:

Z ciemnej owalnej dziury w boku statku wyłonił się jakiś kształt. Poruszał się o wiele prędzej, niż mógłby to zrobić człowiek. Zmierzał w jego kierunku.
Killeen popędził w przeciwną stronę. Nie miał dokąd uciekać, ale byłby skończonym durniem, gdyby czekał, aż go złapią. Obróciwszy się, znowu ujrzał biegun i złoty blask obracającej się w dole obręczy. Skrzył się cały Nowy Bishop, z wyjątkiem małego otwartego cylindra na biegunie.
Usiłował schronić się do schowka w polatywaczu. Istota zbliżała się w szybkim tempie. Skręcił raptownie.
Za każdym szarpiącym zwrotem stworzenie było coraz bliżej. Podążało za nim z niemal pogardliwą swobodą. Teraz Killeen mógł już dojrzeć pokryty wypukłościami wybrzuszony metal. Pomiędzy nabijanymi miedzią częściami było coś szorstkiego, pokrytego skorupą, co wydawało się zginać, wykonywać jakieś ruchy.
Nagle zdał sobie sprawę, że to jest żywa istota. Pod okrywą pulsowały mięśnie. Podwijała pod siebie sześć pokrytych ochraniaczami nóg, zakończonych wielkimi pazurami.
Na głowie dostrzegł więcej oczu, niż mógł policzyć. Poruszały się na oddzielnych szypułkach. Obok nich kręciły się anteny. Miały teleskopowe ramiona z błyszczącej stali z szeregiem chwytnych macek na końcach.
Stworzenie było co najmniej dwadzieścia razy większe od człowieka. Pod sztywną skorupą szarozielonej skóry pulsowała wybrzuszona grdyka. Tylną część miało rozdętą, jakby znajdowały się w niej jakieś rury. Owijały je na przemian żółte i brązowe pierścienie.
Killeen domyślił się, że właśnie to znajdowało się w pobliżu głównego mózgu stacji. Lecz tamten osobnik był o wiele mniejszy. Inna forma istnienia, łącząca twory organiczne z mechanicznymi.
Tylko tyle zdążył pomyśleć, gdy rozwarte opuszki macek chwyciły go w mocny, pewny uścisk.
Został uniesiony na wysokość poruszających się oczu. Istota przyglądała mu się badawczo przez chwilę


Gregory Benford, "Centrum Galaktyki", t.4. "Przypływy światła"

ET rzeczywiście przypominał trochę kalafior. Z jego prążkowanego, pokrytego guzami tułowia wyrastały zaokrąglone niebieskie i białe odrośle, układające się w symetryczne, kuliste grudy. Tu i ówdzie drobne krystaliczne płatki okraszały kilka gałęzi, które tworzyły pęk u wierzchołka, nad niewidocznym nozdrzem.
Listowie zakołysało się, a zebrane u góry kryształy zabrzęczały poruszone powietrzem, które stwór właśnie wydychał.
- Witaj, Jacobie - głos Fagina zadźwięczał metalicznie w powietrzu. - Witam cię z radością i z wdzięcznością oraz z surowym brakiem wszelkich konwenansów, którego tak często i żarliwie się domagasz.
Jacob zdusił w sobie śmiech. Fagin przypominał mu starożytnego mandaryna, zarówno ze względu na melodyjny akcent, jak i na zawiły ceremoniał, który stosował nawet wobec swoich najbliższych ludzkich przyjaciół.


David Brin, "Słoneczny Nurek"
Q__
Moderator
#6 - Wysłana: 3 Gru 2010 14:31:32 - Edytowany przez: Q__
cd.2.

Ze środka pokoju patrzyło na Louisa coś, co nie tylko nie było człowiekiem, ale nawet niczym choćby trochę humanoidalnym. Stało na trzech nogach i przypatrywało się Louisowi oczami umieszczonymi na dwóch płaskich głowach, chwiejących się na smukłych, giętkich szyjach. Skóra stworzenia była biała i sprawiała wrażenie niezwykle delikatnej; jedynie miedzy szyjami, wzdłuż kręgosłupa i na biodrze tylnej nogi pyszniła się gęsta, długa grzywa. Dwie przednie nogi były szeroko rozstawione, tak, że małe, szponiaste podkówki wyznaczały wierzchołki niemal doskonale równobocznego trójkąta.
Louis domyślił się, że stworzenie jest jakimś zwierzęciem z obcej planety. W tych płaskich główkach nie znalazłoby się dość miejsca na odpowiedniej wielkości mózg. Jego uwagę przykuła jednak chroniona gęstą grzywą wypukłość miedzy szyjami... i nagle powróciło zagrzebane pod stuosięmdziesięcioletnim osadem wspomnienie.
To był lalecznik, lalecznik Piersona. Jego czaszka i mózg znajdowały się właśnie pod tym garbem. W żadnym wypadku nie było to zwierze - inteligencją przynajmniej dorównywał człowiekowi. Jego głęboko osadzone oczy, po jednym w każdej głowie, wpatrywały się nieruchomo w Louisa Wu.
Louis spróbował otworzyć drzwi kabiny. Zamknięte.
Był zamknięty w kabinie, nie poza nią. Mógł każdej chwili wybrać jakiś kod i zniknąć, ale taka myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Nie codziennie spotyka się lalecznika. Znikły ze zbadanego kosmosu na długo przed urodzeniem Louisa.
- Czym mogę służyć? - zapytał Louis.
- Owszem, możesz - odpowiedział obcy... ...głosem jakby wziętym prosto z najrozkoszniejszego snu nastolatka. Kobieta obdarzona takim głosem musiałaby być na raz Kleopatrą, Heleną, Marilyn Monroe i Lorelei Huntz.


Larry Niven, "Pierścień"

a nawet mentalnie i fizycznie (Trek byłby tu równie oczywistym wyborem, ale damy co innego)

Zaskoczony Ian obrócił się na jednym kolanie i wlepił wzrok w parę brązowych, zakurzonych wysokich butów, potem w skraj brązowego, sięgającego kolan kaftana, zapinanego na liczne guziki, i górującego nad nim czarnego jak heban olbrzyma.
Nie mógł się poruszyć. Słyszał wyjący w dali alarm i nagle uświadomił sobie, że to on znajduje się w niebezpieczeństwie i że uruchomił go ten... człowiek, ta istota, która zaczekała na właściwą chwilę i wybrała właśnie jego...
Tubylec skinął na niego ręką - raz, dwa razy, wyraźnie dając mu znak, żeby wstał. Nie można było nie rozpoznać inteligencji, celowości ruchów, cywilizowanego charakteru tubylca. Był czarny jak noc, a jego twarz nawet w najmniejszym stopniu nie przypominała ludzkiej, choć jej płaszczyzny i krzywizny składały się na oblicze w surowy sposób przystojne.
Skinął ręką trzeci raz. Nie widząc żadnego bezpośredniego zagrożenia, Ian wstał. Tubylec był imponująco wysoki - przerastał go co najmniej o głowę - i miał szerokie ramiona. Ian nie zauważył u niego żadnej broni. Nagle zdał sobie sprawę, że tubylec może za broń uznać część jego sprzętu. Bał się nawet sięgnąć po swoją sondę, bał się zrobić jakikolwiek ruch, przypominając sobie ziemską historię błędów, których skutkiem bywały wojny, i zaprzepaszczonych szans na rozsądne rozwiązania.
Sięgnął jednak ostrożnie ręką do kieszeni na piersi i włączył kciukiem kieszonkowe radio, cały czas obserwując, czy tubylec nie wykazuje choćby najmniejszych oznak niepokoju.
Powiedział cicho, obserwując twarz tubylca:
- Baza, nawiązałem kontakt. Baza. - Mówił cicho, nie spuszczając oka z obcego, jakby przemawiał do niego. - Baza, tu Ian. Nawiązałem kontakt. Mam tu towarzystwo.
Tubylec nadal stał spokojnie, lecz w nagłym strachu, że z głośniczka może zabrzmieć jakaś nieostrożna odpowiedź bazy, Ian przesunął kciukiem potencjometr głośności z gorącą nadzieją, że robi to we właściwym kierunku.
- Nil li sat - ha - odezwał się obcy, a przynajmniej tak to zabrzmiało. Miał cichy i, dzięki Bogu, rozsądnie brzmiący głos.


C.J. Cherryh "Przybysz"

choć w sumie i Treka mozemy zacytować:

Humanoid, który bezczelnie przywłaszczył sobie tytuł Spocka, wszedł beztrosko do pomieszczenia. Był to Andoriańczyk odziany w niebieską koszulę oficera naukowego Floty Gwiezdnej i nosił insygnia komandora.
Jak większość Andoriańczyków, był szczupłej, delikatnej budowy, miał jasnoniebieskie oczy i srebrne włosy, tak jak większość członków jego rasy. Kirk zauważył dwie lekko wygięte migoczące antenki, które wystawały z jego czoła i były zakończone okrągłymi wypukłościami. Pełniły one funkcję organów słuchu. Nie miał małżowin usznych takich jak ludzie czy Wulkanici.
Antenki zakończone kulkami miały mniejszy zasięg odbioru niż organy innych humanoidów, lecz mogły wychwycić znacznie wyższe i znacznie niższe dźwięki. Szczupła budowa Andoriańczyka nie zdradzała jego siły i zwinności. Były to cechy, o których obecności niektóre rasy dowiadywały się dopiero w przykrych dla siebie okolicznościach.


Alan Dean Foster "Star Trek - Log One"


Póki nie sięgniemy dalej w Kosmos, dylemat ten pozostanie nierozstrzygnięty. A jak będzie naprawdę (czyli w którym miejscu "skali humanoidalności" będzie faktycznie znajdował się Obcy Rozum)? Trudno orzec...
mozg_kl2
Użytkownik
#7 - Wysłana: 3 Gru 2010 19:40:44
Takie pytanie posiadasz cytaty z kazdego dzieła sf odnoscie kazdego tematu czy korzystasz z jakiś gotowców?
Q__
Moderator
#8 - Wysłana: 3 Gru 2010 19:55:59
mozg_kl2

Mam wiekszość swojej bibiloteki także w wersji elektronicznej. Prawdę mówiac by móc do nich siegać w czasie forumowych dyskusji.
Eviva
Użytkownik
#9 - Wysłana: 3 Gru 2010 20:26:09
Q__

I za pomocą cytatów potrafisz każdego zacytować na śmierć
ortkaj
Użytkownik
#10 - Wysłana: 3 Gru 2010 20:59:07
Q__
Moderator
#11 - Wysłana: 3 Gru 2010 21:11:50 - Edytowany przez: Q__
ortkaj

Piszesz o tym jako trzeci .

ps. inna rzecz, że z tymi ekstremofilami trzeba uważać :

"W stolicy planety Dar, która panuje nad tysiącami nadających się do kolonizacji planet i której przedstawiciele zbadali miliony innych, bezużytecznych, jak na przykład Ziemia, planet - Al Hanley zajmuje wielką, szklaną klatkę na honorowym miejscu, jako niezwykle ciekawy okaz.
Pośrodku klatki jest sadzawka, z której często popija. Widziano zresztą również, jak się w niej kąpał. Jest ona napełniona napojem, który tak się ma do najlepszej ziemskiej whisky, jak najlepsza ziemska whisky do bimbru pędzonego w brudnej wannie. Poza tym zawiera ona, bez szkody dla smaku, wszystkie niezbędne witaminy i sole mineralne.
Nie wywołuje też kaca ani żadnych innych przykrych następstw. Picie go sprawia Hanleyowi rozkosz, dającą się porównać chyba tylko z rozkoszami, jakich doznają bywalcy Zoo, którzy przypatrują mu się w niemym zachwycie, a potem czytają objaśnienie na jego klatce:

ALCOHOLICUS ANONYMOUS
Odżywia się wyłącznie C2H5OH z dodatkiem witamin i soli mineralnych. Miewa przebłyski inteligencji, ale nie posiada zdolności logicznego myślenia. Mało odporny na wysiłek - pada z wyczerpania już po kilku krokach. Nie przedstawia żadnej wartości handlowej, jest jednak jednym z ciekawych okazów odkrytych w Galaktyce. Zamieszkuje trzecią planetę w systemie słońca Jx 654746-908.


Jest on tak fascynującym okazem, że uczynili go, praktycznie rzecz biorąc, nieśmiertelnym. I cale szczęście, bo gdyby, nie daj Boże, coś mu się stało, mogliby zechcieć zastąpić go innym okazem Ziemianina i tym razem mogliby trafić na jakiegoś abstynenta, jak ja czy ktoś z was. Strach pomyśleć, co by nam wówczas groziło."


Frederic Brown "Mąż opatrznościowy"
ortkaj
Użytkownik
#12 - Wysłana: 3 Gru 2010 21:25:17
Q__
Czyli miejsce na pudle, nieźle
Tak pamiętam to opowiadanie z pierwszych Fantastyk, choć nic nie przebiło wtedy pipoka.
tuvok
Użytkownik
#13 - Wysłana: 4 Gru 2010 02:29:42
Ja weznę przykład z Q__, i również przytoczę cytat:

Być albo nie być. - hamleta


Głownie to się odnosi do kosmitów. Czy istnieją ?
Myślę ze Tak! i to na 100%
A dlaczego SETI nie wykryło inteligentnych form przekazu?

Może kosmici jeśli czerpią energie z czegoś innego niż woda czy tlen,
to znaczy ze idą całkiem inną drogą ewolucji.

Tak samo może być z technologią.
Może co prawda nie znają alfabetu morsa, czy tam fal radiowych.
Bo może im to niepotrzebne.

Skąd wiemy ze u kosmitów jest zmysł słuchu?
Może są inteligentni, ale nie mają zmysłu słuchu.
Więc poco im fale radiowe skoro, nawet nie umią tego usłyszeć?
Tak samo jest z nami, na pewno nie mamy jakiegoś zmysłu, co pozwala nam stworzyć jakieś urządzenie, które pozwoliłoby wykryć obcych, którzy kontaktują się za pomocą ów zmysłu.
Zamiast tego, porozumiewają się np. poprzez swiatło, lub inne metody.
Więc SETI powinno się skupić na innych mozliwych możliwosciach, nietylko fale radiowe. ;)

Taka oto moja skromna opinia, o inteligentnych formach. ;)
Q__
Moderator
#14 - Wysłana: 4 Gru 2010 04:32:28
tuvok

tuvok:
Skąd wiemy ze u kosmitów jest zmysł słuchu?
Może są inteligentni, ale nie mają zmysłu słuchu.
Więc poco im fale radiowe skoro, nawet nie umią tego usłyszeć?
Tak samo jest z nami, na pewno nie mamy jakiegoś zmysłu, co pozwala nam stworzyć jakieś urządzenie, które pozwoliłoby wykryć obcych, którzy kontaktują się za pomocą ów zmysłu.

A to wrzucę jeszcze fikcyjne przykłady takiej odmienności tzw. sensorium, nie dotyczące zresztą Obcych, a istot stworzonych przez ludzi na ich zgrubne podobieństwo, i uważajacych się za ich spadkobierców (oba z cyklu o Xeelee autorstwa Stephena Baxtera):

Dura przebudziła się gwałtownie.
Coś było nie w porządku. Fotony wydzielały inny zapach niż zazwyczaj.
Ledwo dostrzegała rękę, którą wyciągnęła przed siebie. Zgięła palce. Wokół opuszków zalśnił wzburzony, fioletowobiały gaz elektronowy, którego cząsteczki poruszały się chwiejnie, po spirali wzdłuż linii Magpola. Powietrze wydawało się ciepłe i nieświeże; Dura widziała tylko niewyraźne zarysy przedmiotów.
Przez chwilę nie ruszała się, zwinięta w ciasny kłębek, zawieszona w elastycznym uścisku Magpola.
Słyszała piskliwe i gorące z przerażenia głosy. Dochodziły od strony Sieci.
Mocno zacisnęła powieki i objęła rękami kolana, usiłując ponownie zasnąć i powrócić do stanu chłodnej nieświadomości.
— Tylko nie to. Na krew Xeelee — zaklęła cicho. — Tylko nie kolejne Zaburzenie, tylko nie jeszcze jedna burza spinowa. — Nie była pewna, czy mały szczep Istot Ludzkich posiadał wystarczające środki, by wytrzymać następną falę zniszczeń, i czy ona sama zdoła sobie poradzić z nową katastrofą.
Magpole, otaczające ciało Dury, drgało. Rozchodziło się po jej skórze falami dreszczy, wywołując dość przyjemne uczucie, toteż pozwalała mu się kołysać, jakby była dzieckiem w jego ramionach.
Jednak w pewnym momencie poczuła znacznie mniej przyjemne szturchnięcie w plecy...
Nie, to nie mogło być Magpole. Dura ponownie wyprostowała się i przeciągnęła, choć napór pola ograniczał jej ruchy. Przetarła oczy — mięsiste brzegi oczodołów pokrywał zaropiały, chropowaty w dotyku nalot — i potrząsnęła głową, żeby usunąć z zagłębień resztki zanieczyszczonego Powietrza.


"Pływ"

Lieserl wisiała w Słońcu.
Rozłożyła szeroko ramiona i uniosła twarz. Znajdowała się głęboko wewnątrz strefy konwekcyjnej, szerokiego płaszcza turbulentnej materii poniżej jarzącej się fotosfery. Komórki konwekcyjne większe niż Ziemia, oplatane linami sił pola magnetycznego, wypełniały przestrzeń jak bogaty, zmienny, trójwymiarowy gobelin. Huczały wielkie fontanny gazu, roznosiła się woń zatęchłych fotonów wytryskujących z odległego jądra w kosmos.
Czuła się tak, jakby znalazła się sama w ogromnej pieczarze. Patrząc w górę, widziała fotosferę, płonący dach nad jej światem, jakieś osiemdziesiąt tysięcy kilometrów wyżej, a strefa radiacji była świetlistym, nieprzenikalnym morzem kolejnych osiemdziesiąt tysięcy kilometrów - tym razem w dół. Ta druga strefa była kulą plazmy zajmującej osiemdziesiąt procent średnicy Słońca - łącznie z ukrytym głęboko jądrem, w którym zachodziły reakcje termojądrowe - a warstwa konwekcyjna stanowiła stosunkowo cienką otoczkę plazmy. W porównaniu z tymi pokładami fotosfera tworzyła cieniutką warstewkę na granicy kosmosu. Lieserl widziała wielkie fale przebiegające po powierzchni radiacyjnego morza, tworzone w wyniku zmieniającej się grawitacji i przypominające oceany na Ziemi. Wierzchołki fal ciągnęły się przez tysiące kilometrów i utrzymywały całe dni.
- Lieserl? Słyszysz mnie? Dobrze się czujesz?
Przycisnęła ramiona do boków i śmignęła w przestrzeń strefy konwekcyjnej, robiąc salto w tył. Podłoże i sklepienie jej pieczary zawirowały wokół niej. Wchłaniała ten świat świeżo pozyskanymi zmysłami; zawirowania gazu o niemal ziemskiej gęstości pieściły jej skórę, a twarde, tryskające z jądra fotony jedynie łagodnie ogrzewały twarz.


"Pierścień"
MarcinK
Użytkownik
#15 - Wysłana: 4 Gru 2010 14:38:41
Zastanawia mnie czego szukamy życia na planetach podobnych do ziemi.
Czemu jakieś formy życia nie mogą żyć na Merkurym czy Plutonie?
Na plutonie może znajdować się jakiś płynny gaz w którym mogą żyć formy życia.
ortkaj
Użytkownik
#16 - Wysłana: 4 Gru 2010 15:31:31
MarcinK
Ba, gaz może być formą życia....Merkury i Pluton też......
IDIC
Użytkownik
#17 - Wysłana: 4 Gru 2010 16:05:02
ortkaj:
Ba, gaz może być formą życia

vide Obsession TOS 2
ortkaj
Użytkownik
#18 - Wysłana: 4 Gru 2010 16:13:17 - Edytowany przez: ortkaj
IDIC
Pewnie ale z gazem nie ma żartów jak mawiał kapitan Farraguta( USS dla porządku)
Eviva
Użytkownik
#19 - Wysłana: 4 Gru 2010 17:44:43
ortkaj:
Ba, gaz może być formą życia....

Nawet nie wiesz, jak bardzo muszę się powstrzymywać, by teraz nie napisać, co naprawdę przyszło mi na myśl
ortkaj
Użytkownik
#20 - Wysłana: 4 Gru 2010 19:12:16
Eviva
Mam się bać?
Q__
Moderator
#21 - Wysłana: 4 Gru 2010 21:10:38
ortkaj

ortkaj:
Ba, gaz może być formą życia....Merkury i Pluton też......

I Słońce, nie zapominajmy o Słońcu :

Istnieją — powiadam — dwa poziomy Życia. Jedno, potężne i olbrzymie, opanowało cały widzialny Kosmos. To, co dla nas jest grozą i groźbą zagłady, gwiazdowy żar, gigantyczne pola potencjałów magnetycznych, potworne erupcje płomienia, jest dla tej formy życia zespołem warunków przyjaznych i sprzyjających — więcej koniecznych.
Chaos, powiadacie? Kipiel martwego żaru? Czemu więc taką nieprzeliczoną wprost mnogość zjawisk regularnych, choć niepojętych, przejawia obserwowana przez astronomów powierzchnia Słońca? Czemu wiry magnetyczne takie są zadziwiająco prawidłowe? Czemu istnieją cykle rytmiczne aktywności gwiazdy tak samo, jak istnieją cykle przemiany materii każdego żywego ustroju? Człowiek zna rytm dobowy i miesięczny, ponadto na przestrzeni życia walczą w nim przeciwstawne siły wzrostu i zamierania; Słońce ma cykl jedenastoletni, co ćwierć miliarda lat przeżywa „depresję”, swój klimakter, który sprowadza ziemskie epoki lodowcowe. Człowiek rodzi się, starzeje i umiera, jak gwiazda.
Słyszycie, ale nie wierzycie. I chce się wam śmiać. Pragniecie mnie spytać, już tylko dla drwiny, czy wierzę może w świadomość gwiazdy? Czy uważam, że one myślą? I tego nie wiem. Ale zamiast beztrosko potępiać moje szaleństwo, przypatrzcie się protuberancjom. Spróbujcie raz jeden obejrzeć film nakręcony podczas słonecznego zaćmienia, kiedy to płomienne robactwo wynurza się i na setki tysięcy, na miliony kilometrów oddala się od macierzy, aby w ewolucjach dziwacznych i niepojętych, rozciągając się i kurcząc w coraz nowe formy, rozwiać się wreszcie i sczeznąć w przestrzeni lub wrócić do białożarowego oceanu, który dał im początek. Nie twierdzę, że są one palcami Słońca. Równie dobrze mogłyby być jego pasożytami.
Niech i tak będzie — powiadacie — dla dobra dyskusji, aby się ta oryginalna, choć ryzykowna od przedawkowania absurdu rozmowa nie urwała przedwcześnie, chcemy jeszcze coś wiedzieć. Czemuż to nie próbujemy porozumiewać się ze Słońcem? Bombardujemy je falami radiowymi. Może odpowie…? Jeżeli nie, twoja teza będzie obalona…
Ciekawym, o czym moglibyśmy rozmawiać ze Słońcem. Jakie są wspólne, dla niego i dla nas, zagadnienia, pojęcia, problemy. Przypomnijcie sobie, co wykazał nasz pierwszy film. Ogniowa ameba w milionowym ułamku sekundy przekształciła się w dwa pokolenia potomne. Różnica tempa także ma pewne (pewne…) znaczenie. Porozumcie się pierwej z bakteriami waszych ciał, z krzewami waszych ogrodów, z pszczołami i ich kwiatami, a będziemy się wtedy mogli zastanowić nad metodyką informacyjnego kontaktu ze słońcem.
Jeśli tak — powie najdobroduszniejszy ze sceptyków — wszystko okazuje się tylko… nieco oryginalnym punktem widzenia. Twoje poglądy w niczym nie zmieniają istniejącego świata, teraz ani w przyszłości. Kwestia, czy gwiazda jest istotą, czy „żyje”, staje się sprawą umowy, zgody na przyjęcie takiego terminu i niczym więcej. Jednym słowem, opowiedziałeś nam bajkę…
Nie — odpowiadam. Mylicie się. Sądzicie bowiem, że Ziemia jest kruszyną życia w oceanie nicości. Że człowiek jest samotny i gwiazdy, mgławice, galaktyki ma za przeciwników, za wrogów. Że jedyną możliwą do zdobycia jest wiedza, jaką posiadł i jeszcze posiędzie on, jedyny twórca Ładu, bezustannie zagrożonego powodzią nieskończoności, promieniującej oddalonymi punktami świetlnymi. Ale tak nie jest. Hierarchia aktywnego trwania jest wszechobecna. Kto chce, może ją nazwać życiem. Na szczytach jej, na wysokościach energetycznego wzbudzenia, trwają organizmy ogniste. Przed samym kresem, tuż u absolutnego zera, w krainie ciemności i ostatniego, zastygającego tchu, życie pojawia się raz jeszcze, jako słaby odblask tamtego, jako jego blade, dogorywające przypomnienie — to my. Patrzcie tak, a nauczycie się pokory i zarazem nadziei, bo kiedyś Słońce stanie się Nową i obejmie nas miłościwym ramieniem pożaru i tak powracając w wieczny kołowrót życia, stając się cząstkami jego wielkości, zdobędziemy wiedzę głębszą od tej, która może być udziałem mieszkańców strefy lodowacenia.


Stanisław Lem, "Prawda"
tuvok
Użytkownik
#22 - Wysłana: 5 Gru 2010 00:46:49 - Edytowany przez: tuvok

Ba, gaz może być formą życia....
---
Eviva:
Nawet nie wiesz, jak bardzo muszę się powstrzymywać, by teraz nie napisać, co naprawdę przyszło mi na myśl


Heh... Czyżby mi to samo nie przyszło do głowy? xD

Jeśli gaz mógłby być formą życia,
to za 100 lat, okaże się ze naukowcy odkryją, ze każde nasze (za przeproszeniem) pierdnięcie jest nową formą życia ;). I sami stwarzamy tego typu formy życia.

A na dodatek:

Gdyby jeszcze połączyć wiarę w reinkarnacje? ;)
To samym szokiem byłoby wiara w to by zreinkarnować się do postaci kosmity.
A co dopiero jakiegoś gazu, i po którymś wcieleniu, patrzymy na swoje ciało, jak zostajemy narodzeni z pewnej (niekoniecznie pięknej młodej kobiecej) pupy która nas wypusciła pod postacią gazu ;).
Elaan
Użytkownik
#23 - Wysłana: 7 Sty 2011 21:53:37
A czy taka forma życia nie byłaby interesująca ?

"Trzeci członek oficjalnej grupy badawczej, Loom Aleek-om, nie był ani człowiekiem, ani Wulkanitą. Mieszkaniec Aurelii był o ponad głowę wyższy od Spocka, chociaż szczuplejszy i lżejszy od nich wszystkich, nawet od Grey. Jego skrzydła były dokładnie zwinięte wzdłuż linii pleców. Krótkie kończyny przednie zakończone były delikatnymi, szeroko rozstawionymi pazurami, które mogły obsługiwać wyjątkowo precyzyjne urządzenia sterownicze jego własnego, mniejszego tricordera. Na dziobie miał wytatuowaną spiralę — symbol rodzaju męskiego. Jego świecące duże czarne oczy ostro kontrastowały z lśniącozłotym i niebieskozielonym upierzeniem." - Star trek Log One

Wybacz cytat , Evivo .




'
Q__
Moderator
#24 - Wysłana: 7 Sty 2011 22:04:02
Elaan

Elaan:
A czy taka forma życia nie byłaby interesująca ?

IMO - że Wam się wetnę - o tyle o ile. Uważa się zwykle, że "urozumnione" ziemskie gatunki (koty, psy, gady, owady czy - jak w tym wypadku - ptaki) występujące w roli Obcych kiepsko świadczą o kreatywności autora. (Choć znane są też przypadki - "Pierścień" Nivena, gdzie mamy kotopodobnych Kzinti, cykl "Uplift" Brina, "Maika Ivanna" Huberatha - utworów, które mimo takiej "obcologicznej sztampy" uchodzą za wybitne.)
kordian
Użytkownik
#25 - Wysłana: 7 Sty 2011 23:26:25
a mi się wydaje, że generalnie wyglądem bardzo się różnić nie będą, przynajmniej obcy tacy jakich byśmy najbardziej chcieli spotkać, tacy z którymi istniała by możliwość kontaktu i zrozumienia.

Mamy na ziemi miliardy organizmów, wszelakich i różnorakich. Jednak mimo innego pochodzenia, innych przodków są między nimi podobieństwa.

U istot wyższego rzędu zawsze jest rozróżnialna głowa. na niej oczy, uczy, nos i otwór gębowy.
Zmysły są blisko dlatego, żeby sygnał jak najszybciej płynął z i do mózgu.
A paszczą po prostu łatwiej celować w pożywienie gdy jest blisko oczów.

Ilość rąk i nóg czy tez innych chwytaków może być różna, jednak im więcej tym mózg musi wykonać większą pracę, tym więcej musi pobrać energii i tym większe musi mieć rozmiary. Pewnie istnieje jakaś sensowna granica.
W ogóle aby rozwinąć cywilizację techniczną musi mieć chwytaki jakieś, umożliwiające skomplikowane operacje. Ludzka ręka jest tu niedościgniona w świecie ziemskich zwierząt.

Delfiny, mimo że mają duży mózg i zdaje się używają go intensywnie nic nie zrobią bo nie mają kończyn chwytnych.
The_D
Użytkownik
#26 - Wysłana: 8 Sty 2011 00:04:12
Czasami to nie w kreacji obcych postaci kryje się siła powieści. Ale nawet Nivenowi trzeba przyznać, że choć nie wysilił się wymyślając biologię Kzinti to opracował dla nich całkiem ciekawy i spójny wzorzec psychologiczno-społeczny w dodatku będący nie bez znaczenia dla opowiadanej historii. Foster tworząc owadzią rasę Thranx poszedł nawet dalej zadając sobie pytanie w jaki sposób może wyglądać insektoidalne inteligentne społeczeństwo nie idąc przy tym najprostszą ścieżką, czyli małpując wprost kolonię mrówek.

Co do "inteligentnych bąków", to cytowany juz przez Q__ Stephen Baxter opisał rasę Qax, która co prawda nie była inteligentnym gazem, ale wzburzoną cieczą. Do tego na tyle cwaną, że na pewien czas ich imperium podbiło Ziemię. Tak więc myślę, że zwykły cichacz fotelowy jest w miarę bezpieczny, ale 2 razy zastanowiłbym się przed uwolnieniem kolejnego bulgotnika waniennego.
Jurgen
Moderator
#27 - Wysłana: 8 Sty 2011 09:27:09
kordian:
W ogóle aby rozwinąć cywilizację techniczną musi mieć chwytaki jakieś, umożliwiające skomplikowane operacje. Ludzka ręka jest tu niedościgniona w świecie ziemskich zwierząt.

Clark opisuje w jednym ze swoich opowiadań gatunek (czy w zasadzie dwa), które - nie mając żądnych manipulatorów - nie wytworzyły cywilizacji technicznej, choć stworzyły rozwiniętą fizykę, chemię itd*. Dopiero, gdy jeden z ich przedstawicieli napotkał na humanoidalny gatunek (niżej roziwnięty "naukowo") potrafili cokolwiek stworzyć.

*Szczerze mówiąc, to poważnie zastanawiam się, czy Clark - choć uważam go za jedengo z gigantów SF - nie przegiął. Tak na chłopski rozum jestem w stanie wyobrazić sobie zupełnie teoretyczny rozwój zaawansowanej matematyki czy logiki, ale już innych dziedzin nauki - nie. Bo biologii nie nauczymy się bez badań, wykopalisk, eksperymentów, fizyki czy chemii - bez znajomości chociazby własciwości materiałów, astronomii - bez odpowiednich urządzeń. Nawet rozwój matermatyki "napędzany" jest przez rzeczywiste, praktyczne problemy.
kordian
Użytkownik
#28 - Wysłana: 8 Sty 2011 10:24:34
chyba, że ich mózgi pracują jak komputer kwantowy
Eviva
Użytkownik
#29 - Wysłana: 8 Sty 2011 10:33:27
Jurgen
kordian
The_D

To trochę jak neuraparazuty w "Operation: Annihilate". Same nic nie mogły stworzyć, ludzie byli ich rękami i nogami. To samo tyczy tez ten osobliwy gatunek najeźdźców z pierwszego sezonu TNG i z serialu "Mroczne niebo".
A już zupełnie niezwykłym tworem tego rodzaju był ocean z "Solaris"
Elaan
Użytkownik
#30 - Wysłana: 8 Sty 2011 17:11:27
Eviva:
A już zupełnie niezwykłym tworem tego rodzaju był ocean z "Solaris"

Właśnie , też mi to przyszło na myśl . Ocean był zarazem środowiskiem , jak i formą życia , niewątpliwie inteligentną , myślącą , ciekawą innych istot , które znalazły się w jego pobliżu . Czy jednak tworzenie przezeń "fantomów " [nie znalazłam lepszego słowa] z ludzkiej pamięci i podświadomości , było formą badania ludzkich reakcji , czy próbą nawiązania kontaktu - trudno powiedzieć .
 Strona:  1  2  »» 
USS Phoenix forum / Różności / Życie pozaziemskie?

 
Wygenerowane przez miniBB®


© Copyright 2001-2009 by USS Phoenix Team.   Dołącz sidebar Mozilli.   Konfiguruj wygląd.
Część materiałów na tej stronie pochodzi z oryginalnego serwisu USS Solaris za wiedzą i zgodą autorów.
Star Trek, Star Trek The Next Generation, Deep Space Nine, Voyager oraz Enterprise to zastrzeżone znaki towarowe Paramount Pictures.

Pobierz Firefoksa!