Deklarowałem się swego czasu jako fan (bardziej były niż aktualny, co prawda), Iron Mana komiksowego, recenzowałem - tonem niejakiego znudzenia - "Iron Mana" filmowego, ostatnio amerykański Człowiek z Żelaza

stanowił - obok Batmana -
clou naszej dyskusji o superbohaterach, niedługo na ekrany wchodzą "Avengers" z naszym
żeleźniokiem 
w jednej z rół głównych.
To chyba dobra okazja by w końcu założyć topic o nim (zwł, że swój ma już np. - dalece mniej interesujący jako postać - Hulk).
Na dobry początek moja recenzja "dwójki" (filmu "Iron Man 2", znaczy

).
Film wyraźnie dzieli się na dwie części.
Pierwsza +/- do 40 minuty filmu to sceny z życia sugerujące fabularne komplikacje, w których to co sensowne - z jednym wyjątkiem - i bez superheroicznej przymieszki by się ostało, bo to rzecz samotności na szczycie, o zludzeń utracie, o ambiwalencji jaka dają władza i pieniądze (możesz więcej, więc możesz i więcej pomoc, ale i posiadana potęga
na mózg ci wali), o tym jak ktoś kto czuje się wielki i niezniszczalny z nagła doświadcza poczucia śmiertelności, i o miłości niełatwej, chłodnej (bez burz hormonalnych i wariactw) na przyjaźni raczej zbudowanej, bo taka łączy tego
dziwkarza 
Tony'ego z Pepper.
Dodanie do tego konwencji komiksu wyostrza problemy, ale odbiera czas, który by można przeznaczyć na większy namysl nad nimi. Owszem, znamy to wszystko ("Wielki Gatasby", "Ojciec chrzestny", te rzeczy), ale wypada w filmie przyzwoicie, wiarygodnie. Wiarygodnie wypadają też polityczne reperkusje istnienia takiej technologii w rękach jednego człowieka (w tym wątku znów pobrzmiewa odległe echo "Watchmen").
Po 40 minucie następuje pierwsza superrozwałka (dość nudnawa, facet idzie i samochody siecze), a powyżej 50 minuty wyparowuje wszelki sens. Zostają miłe obrazki rozwałkowe,
pure action trwająca godzinę dziesięć min.: latają,
szczelają, tłuką się, budynki burzą.
Rozrywka czysta trochę lepsza od "Transformers", bo w wolniejszym tempie kręcona

, ale nawet mnie
wciagło, bardziej niż TDK, na przykład. (Klasyczna
guilty pleasure 
.)
Złoszczą w tym filmie dwie rzeczy.
Primo -
happy end unieważnił wszystkie dylematy wcześniejsze, bohaterowie sie tłukli, a po drodze wszystko samo się załatwiło. Furda dylematy, radę se damy metodą
deus ex machina, to nie jest uczciwe wobec poruszonej problematyki, to wkurza, nawet w komiksie można takie rzeczy rozegrać dużo głębiej.
Secundo - obaj
badguys totalnie spaprani, Rourke wypadł fatalnie przerysowując postać Ivana Vanko (sic!) poza granice -
ruski kryminalista - fizyk
jąderny 
i
hakier gienialny,
oblech taki

, rola beznadziejna, najsłabszy punkt filmu*, zdziwilem się wręcz, że to on (już w początkowej fazie filmu wprowadzał zresztą element sztampy występując na tle dekoracji spod znaku: jak sobie mały Johnny wyobraża rosyjską biedę-z-nędzą i knując zemstę koniecznie w pokoju wytapetowanym wycinkami z gazet i zdjeciami przyszłej ofiary). (Oczywiście przy okazji cudownego rozwiązywania spraw musiało dojść do unieważnienia wcześniejszego oskarżenia, że może fortuna Starków zbudowana jest na zbrodniczym
kancie, co odbieralo Ivanowi wszelkie moralne racje.) Niewiele mniej kiepski jest Justin Hammer przerobiony ze zbrodniczego, acz pełnego dystynkcji starca, na żałosnego wrednego
nerda chcącego nie tylko zarobić za wszelką cenę, ale i za wszelką cenę okazać się luzakiem.
Z tym, że mimo tych wszystkich zarzutów nie żałuję, że obejrzałem ten film i fanom rozrywki nawet go polecam. Może kredytu zaufania za naprawdę ładny wstęp starczyło na tyle, że znioslem całą resztę? A może to kwestia bohatera głównego (i faceta, który go gra)?
ps. Trzy ciekawostki o IM2:
- w "jedynce" był typowo spielbergowski,
nowoprzygodowy wątek składania kombinezonu, tym razem dostajemy sceny chałupniczego syntetyzowania nowego pierwiastka (budowa akceleratora w słynnym garażu Tony'ego), Emmet Brown się przypomina... za pierwszym razem to raziło, za drugim jakoś mniej...
- w filmie gościnnie pojawia się Black Widow i daje całkiem niezłe
kopane widowisko,
- po napisach końcowych następuje, jak pewnie wszyscy wiecie, scenka będąca reklamówką dla "Thora".
(Aha: zabawne jest - że jeszcze raz do niego wrócę - to przejście pomiędzy 40 a 50 minutą... To, że zaczyna się inteligentnie - na miarę konwencji - a potem z nagła przeskakuje w wybuchowe obrazki. Tak jakby Favreau mówił:
"umiałbym mądrzej, ale nie za to mi płacą" 
.)
* nawiasem mówiąc, także kretyn: zamiast zaatakować Starka w sposób ośmieszający, ale bez mieszania w to osób trzecich (albo sposobem
"na kapitana Nemo" - czyli pojawić się i zniknąć, albo nawet spokojnie dać się aresztować za napaść potem) i czekać na oferty biznesowe od poważniejszych graczy niż Hammer (sami się zgłoszą, a przy tej technologii i na odszkodowania pozwalające na uniknięcie więzienia starczy), a po drodze - metodą bin Ladena - pograć se (chocby z pudła) akcjami Stark Industies, to pozabijał tych rajdowców i jasne było, że w legalnym biznesie nie ma czego szukać, a w nielegalnym będzie miał słaba pozycję jako poszukiwany kryminalista, którego wspólnik zawsze może wydać; ot, geniusze filmowi...