Powtórzyłem sobie film
"Thor" i -
Pleiades nie bij, ani nie obraź się - napiszę co o nim myślę...
Jasne, Thor jest uroczo thorowaty (i przedstawiony b. w zgodzie z komiksowymi oryginałami), a Loki niemniej uroczo wieloznaczny (acz mało przekonujący w roli mistrza podstępów - kombinuje mocno naiwnie, jak przedszkolak właściwie, skuteczność tylko mocy iluzji i bezwzględności zawdzięcza), obaj też zdają fabularny egzamin - pierwszy okazuje się mądrzejszy i odpowiedzialniejszy, niż się mogło zdawać (z czasem zresztą widać coraz bardziej, że w/w
thorowatość to nie tyle głupota, co specyficzny styl bycia wynikły częściowo z asgardzkich norm kulturowych i z braku poważniejszych wyzwań w dotychczasowym życiu), drugi znów wychodzi (za cenę wykończenia własnymi rękami biologicznego ojca) na nieodrodnego (choć przybrany) syna Odyna. Jasne, wątek miłosny, choć pretekstowy, jest fajny... Ba... nawet
ziemska warstwa (czy raczej warstewka) naukowa ma z grubsza sens... Ale... choć scenarzystami byli zasłużeni autorzy co lepszych odcinków AND - Stentz i Miller, i
sam Straczynski, przedstawiona historia jest -
per se - płytka jak kałuża - jeden knuje, drugi się uczy, do tego trochę rozwałki dochodzi, i tyle.
Za mało psychologii, za mało (pseudo)naukowych wyjaśnień tego, co mitologia i komiksy przyniosły (a byłoby co wyjaśniać, oj było
), by mieć na czym umysł zawiesić
.
Poza tym... O ile jeszcze przedstawienie Hoguna z Warriors Three jako samuraja (w oryginale miał przypominać Bronsona, ale nosił się z mongolska, i pochodził
z daleka, więc w sumie wszystko ok), a nawet Heimdalla jako czarnoskórego (acz ono ma już znacznie słabsze uzasadnienie - z mitów wynika, że półludzki syn w/w, Thrall, był smagły, i
raczej nie po matce
, nic więcej) da się
łyknąć (choć znacznie lepiej by wypadło, gdyby cały Asgard został pokazany jako mniej jednolity
rasowo, tak zdaje się cokolwiek
out-of-place), o tyle brak profesjonalizmu i dobre serce Coulsona (który zachowuje się nie jak zimnokrwisty przedstawiciel
służb, a jak dobry wujek idący na rękę bohaterom) naprawdę razi, tak jak i użycie w jednej ze scen w roli snajpera łucznika - Hawkeye'a (zamiast paru agentów z automatami)*.
Znaczy: tytułowy film, traktowany jak indywidualna produkcja, nie - kawałek MCU-układanki, wypada b. słabo (bo nawet na słynne zbroje, i niemniej słynne, uczty wikińskich bogów, które cokolwiek mogłyby osłodzić, niezbyt jest czas się napatrzeć), o ileś poziomów gorzej od takiego "BP", choć to przyznać mu trzeba, że jak na współczesny
blockbuster zawiera relatywnie mało fabularnych bzdur i paralogizmów (po komiksach dziedziczonych, a te są najgorsze, nie liczę).
Aha: jeszcze jedno słówko o Odynie - im bardziej na niego patrzę, tym bardziej mam wrażenie, że inspirowali się nim twórcy TOR-wego Valkoriona, bo stosunek do synów b. podobny, choć łagodniejszy...
* Wiem, chodziło o introdukcję kolejnego bohatera, niemniej...