Cóż... Jak wspominałem powtórzyłem sobie dwie produkcje Gerry'ego i Sylvii Andersonów - "Thunderbirds are Go" (wersja pełnometrażowa, z roku 1969) i pilotowy odcinek UFO - "Identified".
"Thunderbirds are Go" to zasadniczo kosmiczny
procedural wzbogacony o pewne popkulturowe smaczki - mamy pionierską wyprawę na Marsa (zaraz "Milcząca gwiazda", "Destination Moon" itp. produkcje się przypominają), mamy blofeldo- i fantomasobodobnego geniusza zbrodni, który tąż sabotuje, mamy - również wziętą z bondowatych klimatów - pracującą dla wywiadu angielską lady (z biegłym w walce szoferem i wyposażonym we wbudowany karabin maszynowy samochodem), która owego łotra ściga i pokonuje, mamy zamieszkujące Marsa zionące ogniem smoki (trochę przegięli, ale - dzięki kosmiczno-eksploracyjnemu klimatowi a la wczesny Clarke z b. wczesnym Lemem i środkowym Fiałkowkim

- i ten wątek się broni), mamy wreszcie misję ratunkową - wtedy na dobre wkraczają tytułowe Thunderbirdy, których obsługa musi nie, nie to, że uratować wracający z Czerwonej Planety pojazd, a - co zaraz dodaje historii powagi (więc i smaku) - pomóc mu się utrzymać w powietrzu tak długo, by starczyło czasu na ewakuację miasteczka, w które walnie, i astronautów z pokładu. Mamy też bohaterskiego dowódcę marsjańskiego pojazdu, który do końca trwa za sterami (wbrew kanonom nie zginie, zdąży się ewakuować). Mamy wreszcie w roli głównej najmłodszego z rodzinki Tracych, żółtodzioba w familijnym zespole, który odegra kluczową rolę w opisanej akcji i zdobędzie w efekcie serce pięknej lady... acz randka, na którą zostanie przez nią zabrany nie okaże się w ostatecznym rachunku kameralnym spotkaniem we dwoje, a rodzinnym przyjęciem-niespodzianką, którym ojciec i bracia dadzą mu do zrozumienia, że stał się pełnowartościowym członkiem ekipy International Rescue.
Nie schematyczna fabuła, i nie fragmentaryczna bondopodobność stanowi jednak o sile tej produkcji, a umiłowanie detalu - mimo, że film jest kukiełkowy, mimo, że bohaterowie postrojeni są w iście komiksowe mundurki, pokazane jest to wszystko tak, że nie ma się ochoty zadawać - nasuwających się miejscami - pytań, a chłonie się klasyczną opowieść o kosmonautach i kosmicznych ratownikach, usilnie chcąc wierzyć, że pokazane na ekranie manewry mają sens.
UFO
"Identified", poniekąd moment przejścia pomiędzy wczesnym (do którego należą Thunderbirds właśnie), a późniejszym, bardziej ambitnym, osiągającym kulminację w pierwszym sezonie Space: 1999, etapem twórczości Andersonów, również jest SFowym
proceduralem z sensacyjnym podtekstem, przy czym najbardziej przypomina chyba historie spod znaku Super Sentai/Power Rangers, bo i tu mamy fantastyczne maszyny wkraczające do akcji (czyli do walki z tytułowym pozaziemskim zagrożeniem) w zaplanowanej - wspólnej dla wszystkich odcinków - kolejności.
Fabuła nie jest skomplikowana, rozpoczyna się - przywodzącą na myśl inną klasyczną serię - The Invaders - sceną, w której troje dość młodych ludzi obserwuje Niezidentyfikowany Obiekt Latający, który wylądował w lesie. Wbrew standardom takich opowieści jednak kosmici zabijają - z broni automatycznej, nie - energetycznej - jedną z dziewczyn, a pozostałą dwójkę gonią, jak się zdaje chwytając i drugą z młodych kobiet (czyżby stąd wziął się wątek siostry Muldera?).
Potem - po futurystycznej czołówce - widzimy pułkownika USAF (który wygląda mało
militarnie z tlenionymi na jasny blond włosami

) spotykającego się z przedstawicielami brytyjskich kręgów rządowo-militarnych i udającego wraz z nimi na spotkanie z brytyjskim premierem, by przedstawić mu projekt walki z inwazją Obcych. Nie docierają jednak na miejsce, ich samochód zostaje ostrzelany przez UFO (którego pilot najwidoczniej dobrze wiedział kogo atakować). Pułkownik jako jedyny uchodzi z życiem, wiezione przez niego (w specjalnej teczce mającej wybuchnąć gdyby wpadła w niepowołane ręce) plany płoną.
Następuje przeskok akcji o kilka lat, do - będącego w czasie powstawania serialu przyszłością - roku 1980, kiedy to pomysły w/w oficera zostały zrealizowane, i oglądamy już studio filmowe będące przykrywką dla zwalczającej najeźdźców z kosmosu tajnej agencji SHADO oraz znajdujący się pod nim bunkier stanowiący centrum dowodzenia tejże, a także widzimy jak Ed Straker - bo tak wiadomy pułkownik ma na nazwisko - wysyła swoją
prawą rękę, Aleca Freemana (też pułkownika i b. irytującego typa przy tym, o czym szerzej za chwilę) do USA, po ostatnią transzę sprzętu komputerowego, który jest im potrzebny, oraz obsługujących go specjalistów.
Owa operacja transportowa stanowi 3/4 fabuły, ponieważ jasne jest od początku, że odrzutowiec Freemana stanowił będzie naturalny cel dla kosmitów, co stanowi wygodny pretekst do pokazania zarówno przybycia kolejnego UFO na Ziemię, jak i działań podjętych by je zatrzymać.
Widzimy więc - wciąż jeszcze w stu procentach niegotową - księżycową bazę i dowodzącą nią porucznik Ellis (przeprowadzającą testy sprzętu i flirtującą z jednym ze swoich podkomendnych zanim dostanie pierwsze poważne zadanie), obdarzonego Sztuczną Inteligencją sztucznego satelitę - zwanego SID - wykrywającego latające spodki, startujące z wspomnianej bazy Intereptory bezskutecznie usiłujące zatrzymać UFO pociskami nuklearnymi, wreszcie łódź podwodną Skydiver (której dowódcą jest Peter Carlin, ocalały młody człowiek z pierwszej sceny) i startujący z niej samolot Sky One (również przez Carlina pilotowany), któremu udaje się w końcu, po ciężkiej walce, zestrzelić, dybiący na odrzutowiec Freemana, pozaziemski pojazd. A ów detalicznie pokazany kontratak przeplatany jest rodzajowymi scenkami z pokładu zagrożonego samolotu (gdzie Alec bezwstydnie - i beznadziejnie w stylu -
przystawia się do Virginii Lake lecącej objąć obowiązki głównego naukowca SHADO; o dziwo kobieta nie pozostaje na to obojętna) oraz z podziemnej bazy (w której Straker z napięciem śledzi przebieg całej operacji, znajdując jednak również czas na
opieprzenie podkomendnego, który miał kłopot z zachowaniem procedur tajności).
Zestrzelenie UFO prowadzi do - utrzymanego w znacznie mroczniejszej tonacji - epilogu, którego treścią są (nieudane) próby utrzymania przy życiu wziętego do niewoli pilota tegoż pojazdu, badania, którym jest on (za życia i po śmierci) poddawany i - b. nieprzyjemne - wnioski, które z nich wynikają.
Obserwując pracę wykonujących tajną robotę dla SHADO lekarzy dowiadujemy się, że ufonauta jest stuprocentowym humanoidem, który niesamowity wygląd zawdzięcza - zielony kolor skóry - płynowi, w którym zanurzony jest na czas pozaziemskiej podróży, nietypową zaś barwę oczu szkłom kontaktowym, które mają chronić gałki oczne przed w/w płynem. A następnie, że w jego ciele pełno jest - przeszczepionych w roli
części zamiennych - ludzkich organów.
Konkluzja wydaje się oczywista (i b. niepokojąca) - Ziemię najeżdża wymierająca cywilizacja, potrzebująca narządów na przeszczepy.
W międzyczasie Ed gratuluje Carlinowi udanej akcji, a następnie przekazuje mu hiobową wieść - serce w piersi ufoka

pochodziło od jego porwanej siostry.
Epizod zamyka więc scena symbolicznego pogrzebu porwanej w pierwszej sekwencji dziewczyny, której towarzyszą - antycypujące podobne rozmyślania z późniejszego S:1999 -
offowe ponure refleksje Strakera dotyczące pozaziemskiego zagrożenia.
Co powiedzieć? Mimo arcykiczowatego - acz mającego spory urok - sztafażu (te wszystkie srebrzyste mini i fioletowe peruki) i - ponownie - bondopodobnych naleciałości to też jest - co jej procentuje - traktująca siebie b. serio SF z pewnymi ambicjami, produkt epoki gdy science fiction tak właśnie siebie traktowała. Więc - tak jak i "Thunderbirds.." - ogląda się ją z przyjemnością, może nawet większą (bo aktorzy, bo budżet...).
Bohaterowie - których tam sporo - zasadniczo stoją w cieniu wydarzeń (przeciwieństwo brylującego na pierwszym planie TOSowego Big Trio), ale co najmniej część z nich da się jakoś scharakteryzować - Straker wypada dobrze w roli kompetentnego, szorstkiego, szefa tajnej organizacji, acz gryzie się ten jego portret psychologiczny z wizerunkiem zewnętrznym - w/w tlenione włosy, szpanerski garniturek, futurystyczny (z ówczesnego punktu widzenia) samochód - wszystko dobre dla producenta filmowego, dla wojskowego - niekoniecznie... przy czym - mimo tego gryzienia się - komponuje się to wszystko jakoś w akceptowalną całość, da się od biedy uwierzyć w istnienie tego faceta. Z kolei Freeman to - jak wspomniałem - moja antypatia, b. przeciętny z urody podstarzały lowelas uważający się za bożyszcze kobiet i bez cienia finezji
startujący do każdej napotkanej przedstawicielki płci przeciwnej, co jest męczące do oglądania. Cała reszta... Cóż... jest po prostu, ale zdaje się pasować do swoich ról.
Jeśli czegoś, natomiast, miałbym się czepić to faktu, że bohaterowie tak gładko przechodzą do porządku dziennego nad humanoidalnością najeźdźców (nawet Trek tak lekko tego nie traktował) choć świadczy to źle tylko o nich, nie o całym serialu, bo rzecz w dalszych odcinkach znajdzie nawet zadowalające wyjaśnienie.
Ogólnie jest to wszakoż - jedna z lepszych opowieści inwazyjnych, którą - sięgnąwszy po pilota - ma się ochotę obejrzeć do końca.
Przy czym - oglądałem w podobnym czasie STC, a jest to dość wierna kontynuacja TOSu, więc wiem co mówię

- da się przeprowadzić interesujące porównanie pozwalające zrozumieć dlaczego Roddenberry wolał iść w teatralną umowność i pokazywać pewne rzeczy
na skróty. Otóż wszystkie te (około)astronautyczne procedury - choć zajmujące i w produkcjach Andersonów stanowią wartość samą w sobie - pochłaniają sporo miejsca (czyt. czasu ekranowego) i zasadniczo chcąc się zmieścić w tych +/- 50 minutach przeciętnego telewizyjnego odcinka twórcy muszą wybierać co dla nich istotniejsze - realistyczna forma czy dyskursywna treść.