biterbiter:
Zachował niestety jeden element, za który wielu trekerów Treka kocha a mi się od tego zbiera na wymioty. Cukierkowość. Cukierkowość, która była normalna dla TOS, nieznośna w TNG - obrzydzając mi cały serial. Całkiem znośna w VOY i ENt, oraz zupełnie jej nie było w DS9. Właśnie za to kocham DS9 że nie jest wymiocinowo landrynkowy. Ma pazur, ma jajo.
Pytanie czy masz na myśli kolorki (tu - warto dodać - Roddenberry, wbrew pozorom, preferował barwy bardziej stonowane, dowodem "The Cage" i TMP) i ogólny
design, czy przesłodzone
happy endy?
Jeśli chodzi o kolorki, to JJ poszedł nawet krok dalej niż poprzednicy (słynna iPadowa estetyka mostka, odblaskowe barwy mundurów pokładowych i teraz tych obcisłych skafandrów*), łącząc to zgrzytliwie z kolorystyką mniej przesłodzoną (Kelvin - wspaniała zresztą scena, maszynownia neo-Ent).
* fakt, i tak mniej tego niż LEDowatych widoczków Pandory
Jeśli chodzi o
design, to tu nie licz na cuda, bo stylistyka wnętrz TMP/TNG to jest esencja roddenberryzmu, a mroczne wnętrza DS9 były możliwe w Treku tylko dlatego, że była to stacja nie-federacyjna. UFP musi być trochę
plastic fantastic, inaczej nie jest UFP.
Jeśli chodzi o happy endy, to z tym w TNG jest b. różnie. We wczesnym TNG koegzystuje Ci mroczniejsza od DS9 (acz wobec DS9 prekursorska) "Conspiracy" z - b. dobrym, acz przesadnie bezkrwawym - "11001001". Potem masz np. mroczne "Yesterday's Enterprise" i TBoBW czy - co by nie gadać nie-cukierkowe "Darmok" czy "The Inner Light" (to, że oglądamy w nich śmierć bez sensacyjno-gore'owej otoczki nie znaczy, że jej tam nie ma), a pod koniec w istocie robi się nieznośnie mdło, jednak z przerwami ("The First Duty", "Lower Decks" czy "Chain of Command" zwiastują wprost nBSG).
Znaczy: TNG bywa miejscami, nawet sporymi, przesłodzone do mdłości, ale nie należy go odbierać przez ten pryzmat, bo w odcinkach dobrych nie jest to normą (w "The Measure of a Man" krew się np. nie leje, ale GF wypada dość ambiwalentnie; w "Sins of the Father" dobro zwycięża - w jakimś sensie - ale nie tak jak Worf planował, w "A Matter o Honor" znów, dla odmiany, mimo pewnego rysu horpachowej wredności w zachowaniu Łysego i poturbowania Rikera na koniec, wycieczka w świat krwiożerczych Klingonów okazuje się być wręcz sielankowa*).
Z drugiej strony VOY czy ENT bywają równie przesłodzone. "The Void", pod względem wykonania
za cholerę nie wygląda na odcinek o piratach i bezwzględnej walce o zasoby. Owszem: przesłaniowo jest to znakomity Trek, od strony wykonania jednak kolejna nieadekwatna do okoliczności sielanka.
Albo "Vox Sola" obcologiczny horror kontaktowy, mdły, bo bez trupów, a przecież nieporozumienia bywają krwawe (vide "Devil in the Dark"). Czy "Year of Hell" - owszem, znakomity, ale finał wymazuje wszystkie przeszłe tragedie. (I zauważ, że znęcam się tu nad absolutną śmietanką odcinków VOY i ENT.)
* stanowczo naturalniej wypadły obrazki z życia Yautja w oryginalnym komiksie AVP