Obejrzałem AU
"Demons".

I zastanawiam się o czym to właściwie jest. Bo, jeśli chodzi o jakość techniczno-realizacyjną, mają rację twierdzący, że Avalonowi udało się zapełnić lukę po STC, ale gdy mowa o fabule, to - owszem - nie da się tam wskazać bzdur i niekonsekwencji na miarę DSC, ale narracja jest typowo DISCO-wa: akcja, dużo emocji, chaotycznie pootwierane wątki, o których sensowną finalizację nie wypada nawet drżeć (bo pewno się jej nie doczekamy - jeśli nie z braku jasnej wizji u twórców, to z powodu wyzwań z jakimi zwykle mierzą się fanprodukcje). Ot, kapitan mierzy się z niedawną śmiercią przyjaciela, po którym
odziedziczył statek (a potem jeszcze jednej osoby), XO zaś wciąż nie pogodziła się ze zgonem swojego - poległego czas jakiś temu - ukochanego (to są ich tytułowe demony). Poza tym mamy jakąś Obcą technologię (w tym stanowiący jej część b. kiczowaty artefakt będący w posiadaniu Pierwszej), jakichś Klingonów, którzy b. chcą położyć na niej łapę, jakiś (zakończony tragicznie) kosmiczny spacer, jakąś bitwę między asteroidami (czy tylko ja widzę tu nawiązanie do pierwszych odcinków dwu kolejnych sezonów Discovery?). No i - wywołany wspomnianymi przyczynami - ostry kryzys u dowódcy zakończony standardowym pozbieraniem się (nie bez pomocy zastępczyni) i odnalezieniem w roli.
Jasne, można chwalić b. przyzwoite wykonanie, czy użyty w jednej ze scen pomysłowy holo-interfejs spójnie łączący w sobie rozwiązania TOS-owe, TNG-owskie i kelvinowe, można uśmiechnąć się oglądając gościnny występ (tamtejszej wersji) Minarda, ale trudno nie spytać czemu to wszystko ma służyć, czy jesteśmy dopiero wprowadzani w jakąś godną uwagi historię, czy też mamy się przymknąć i podziwiać obrazki? Zastanawiać również musi gospodarka bohaterami - ledwo oglądaliśmy śmierć kapitańskiego nominata, teraz głównej inżynier... Czy i za tym idzie jakiś fabularny plan - który zapewne owocować będzie zmartwychwstaniami? Czy po prostu ma być drastycznie? A może to efekt - źle wróżących - tarć za kulisami? Do czasu uzyskania odpowiedzi na powyższe pytania bezpieczniej wstrzymać się z ocenami, zwł., że póki co nota nie mogłaby być zbyt wysoka. Choć oglądało się miło*.
* Zazwyczaj, bo ta scena kapitańskiej płaczliwości... Rozumiem, że to nie wolne od rozpaczy czasy TNG, rozumiem, że inna linia czasu, ale przykro patrzeć jak ze
stalowych ludzi z GF robią takich mięczaków...
Wcześniej przyswoiłem też TATV
"Line of Duty". Tu znów w zasadzie wszystko jest bez zarzutu - w obliczu wybuchu Romulan War, i śmierci przyjaciela czy ukochanego, młoda oficer (jeszcze ziemskiej) GF (taka jakby blond wersja Hoshi Sato, bo też lingwistka) przeżywa dylematy wyglądające na wyjęte z ostatnich słów Danby'ego Connora i rozważa odejście z Floty (a my poznajemy przebieg jej kariery i relacje z poległym oglądając b. udane, choć i b. standardowe - Pierwszy Kontakt, itp. - sceny retrospekcji), by - oczywiście - w chwili zagrożenia dla statku nie tylko otrząsnąć się z tego (i zgłosić na służbę), ale i podjąć relizacji potencjalnie samobójczej misji.
Technicznie (reżyserię włączając) jest to jeden z najlepszych fanfilmów ST jakie powstały (dlatego, zdecydowanie, warto po niego sięgnąć), nie da się mu też zarzucić zagubienia czy niezrozumienia ideałów Treka, ale... po oczach bije sztampowa błahość opowiadanej tak sprawnie historii, i to psuje efekt.
Do DD
"The Heist" podszedłem natomiast nie nastawiając się na nic wyjątkowego, więc się i nie zawiodłem. Ot, dostaliśmy nakręconą na poziomie nieporadności wczesnego Farraguta żartobliwą opowiastkę o tym jak troje załogantów tytułowego statku zinfiltrowało, na admiralski rozkaz, aukcję organizowaną przez kumpla Harry'ego Mudda i zdobyło cenną romulańską koronę. Głębi tam zero, humor typowo Trekowy, czyli mało śmieszny

, choć przynajmniej nieprzeszarżowany, i nie-żenujący, jeśli coś można pochwalić to otwierającą sekwencję retrofuturystycznej komputerowej partyjki szachów pomiędzy kaptanem a panią admirał.
Aha: zdaje mi się, czy widać w w/w fan epizodach przemożny wpływ DSC (czy - w ostatnim wypadku - odgrzanych przez nie TOSowych wątków)?
Byłbym zapomniał... Widziałem też
"The Human Adventure". Idea dopisania scenki do TMP i pokazania admirała Nogury godna jest pochwalenia, jej realizacja tylko - w najlepszym wypadku - sympatyczna. Ot, V'Ger zbliża się do Ziemi, Kirk chce odzyskać dowództwo nad Enterprise'm, odwiedza więc przełożonego, by - w scenerii efektownego japońskiego ogrodu stanowiącego część kompleksu StarFleet HQ - wdać się z nim w pojedynek na słowa - i na katany, bo nie ma to jak mały sparing - który ma zdecydować o tym czy nadaje się wciąż by zastąpić Deckera. Walkę na miecze przegrywa, ale daje radę przekonać skośnookiego szefa, że powinien wrócić do czynnej służby.
Są tam elementy udane - plenery, mundury, linie dialogowe. Są wątpliwe - pokazane ogród i budynek - choć w sumie dobrane z sensem (i ze smakiem) - gryzą się cokolwiek z kanonicznym wizerunkiem wiadomych zabudowań, ręczne komunikatory rażą tandetą, starcie dwu podtatusiałych panów (JTK w tej wersji przypomina siebie z ST V-VI, nie z pierwszej kinówki czy z finału Continues) to również
średni widok (tak jak i finalne radosne podskakiwanie Jamesa T.; niby zgodne z duchem dalszych TOS-owych filmów, ale...), zdumiewać musi także użycie przez Nogurę pomniejszego admirała jako chłopca na posyłki (od czego są chorąży?). Pochwalić można nawiązanie do wątku kirkowego (chwilowego) wypalenia z w/w zakończenia STC (i z TMPowej przedmowy). Za... dziwny (i kurczący wszechświat) uznać pomysł, że wiadoma maszyna to kolejna sztuczka Q. Ale ogólnie - mimo szumnych zapowiedzi i niewątliwej odwagi sięgania po mało eksplorowany fragment historii universum - dostajemy kolejną opowiastkę, która - nie robiąc wielkiej krzywdy franczyzie (ba, dorzucając do niej parę ładnych widoczków) - wydaje się niekonieczna. (Widać tu też dość boleśnie, przez porównanie z materiałem wyjściowym, czym różni się budżet fanowski od filmowego.)
Podsumowując... Niby nie jest najgorzej, oglądałem znacznie słabsze i fanowskie, i
oficjalne, Treki (jeśli komuś do szczęścia wystarczy zanurzenie w znajomy świat i poczucie klimatu ST nie odejdzie rozczarowany), ale przyznać muszę, że jestem z tym wszystkim (DSC, ORV i obecnymi fanfilmami) na bieżąco tylko na zasadzie jakiejś dziwnej, podszytej sentymentem, kompulsji, bo nijak się ma to do rzeczy jakie kiedyś Roddenberry kręcił...